7.01.10 Tbiliski Akropol i czacza

Bardzo fajnie spędziłam dzionek. Rano wybrałam się na spacerek wzdłuż rzeki i małego bajora. Była piękna słoneczna pogoda, ciepło. Odkryłam, że na końcu stawu są ruiny zamku. Prawdopodobnie pochodzą z czasów średniowiecza, Aleks wspominał coś o najeździe Mongołów, którzy zniszczyli miasto i dopiero w czasach ZSSR powstało dzisiejsze Rustawi.

Po południu pojechałam marszrutką do Tbilisi. Spotkałam się tam z Leli- Łotyszką, która też jest na EVS. Jej gruziński „kolega” ( czy każda wolontariuszka z Europy musi mieć gruzińskiego chłopaka?) , zabrał nas do wspaniałego miejsca. Jezioro, a nad nim górujące wzgórze z wielkim pomnikiem w kształcie kilku kolumn które przypominały mi egipskie świątynie w Kom Ombo, czy Luksorze.
Jako, że nie dowiedziałam się jak to miejsce się nazywa, nazwę je Gruzińskim Akropolem.


Potem wróciliśmy do centrum Tbilisi i spotkałam się z drugą Leli, Łotyszką, która w Gruzji jest od 2 lat. Przez rok była na EVS i została by tu pracować jako trener, tworzyć różne projekty itp. Zjedliśmy pyszne chinkali , wypiłyśmy po Kazbeku ( gruzińskie piwko), pogadałyśmy. Bardzo sympatyczna osóbka. Zobaczyłam piękne Tbilisi nocą.

Wieczorkiem biesiada w restauracji, przy czaczy ( rodzaj koniaku). Co ciekawe, czacza domowej roboty była przyniesiona przez Gigę (jednego z chłopaków). W knajpie nie mieli nic przeciwko! Może i nie jest to dziwne, biorąc pod uwagę ilość jedzenia jakie zostało zamówione. Co było na stole? Ach, czego nie było! Z nowości były jakieś małe ptasie serduszka w sosie, z cebulą…i dziwna zielona lemoniada, która nijak nie pasowała mi do koniakuJ. Cóż, co kraj to obyczaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz