30.01.10 Kachetia w styczniowym słońcu

Od kilku dni jadąc z Rustawi w kierunku Tbilisi spoglądałam z utęsknieniem w kierunku majaczących w oddali, ośnieżonych szczytów Kaukazu. Miałam ogromną chęć wyrwać się z miasta i zbiżyć się do gór, odetchnąć świeżym powietrzem i wsłuchać się w ciszę.

Zaczęło się jak zwykle..marszrutkowy zawrót głowy. Pojechałyśmy z Magdą na dworzec (skupisko marszrutkowe) Samgori " otsiuda marszrutki w Sighnaghi nie ujeżajet" Posłano nas na dworzec Isani. I co " z Samgori ujeżdżajet, zdzies niet". "My tam uże byli" - to zdanie powtrzymy jeszcze kilka razy tego ranka. Dobra,  jedziemy na dworzec Didube, tam coś sie znajdzie...Na Didube..."Wam nada pajechać w Ortaczała wagzal"...oki telepoczemy sie.marszrutą i mam wrażenie, że kręcimy się w kółko bez celu. Na Ortaczała jakiś człowieczek wydumał, że jedzie w tamtym kierunku to nas zawiezie marszrutą i potem wsadzi w takse za pare lari. Oki, ważne że jedziemy... a byłyśmy już u kresu wytrzymałości ...


Zwiedzamy przepięknie położone Sighnaghi i podziwiamy widok na dolinę Alazani i Kaukaz. Coś pięknego. Zaglądamy też do muzeum Pirosmaniego, Gruzińskiego Nikifora. Marszrutkowy zawrót głowy part two, przejazd do Telawi (przez Tsnori!+ jeszcze przesiadka na trasie). W Telawi przez ten nasze przejazdy lokalnymi środkami transportu jesteśmy juz dość późno. Marszrutek do Tbilisi już nie ma. Szukamy noclegu. Człowiek naczytał się o tym jaki to gościnny ludek i że wszędzie można przekimać za grosze. Pewnie tak, ale nie zimą. Ludki nie mają ogrzewania i narzekają, że ciła, ciła ...( gr. "zimno") Ostatecznie z pomocą taksiarza trafiamy do Turbazy. Jest ciepełko i dobry widok na góry. Jedyny problem to fakt, iż musimy uważac na nasz budźet, bo nocleg nie był początkowo planowany...ratuje nas stróż z turbazy przynosząc darmowe wino domowej roboty, rejon gdzie się znajdujemy (Kachetia) słynie z wyrobu wina. Ja troszkę przesadzam z tą degustacją i po jakimś czasie zaczynam tradycyjnie prawić życiowe morały...sory Madzia!:).
    

Rano lekki szum w głowie i brak sił, ale gdy wychylam się na balkon to odzyskuję witalność. Jest piękny słoneczny dzień, ani jednej chmurki, a widok zapiera dech w piersiach. Ruszymy do klasztoru w Alawerdi, tym razem z marszrutą poszło sprawnie. Klasztor robi wrażenie, ogromny (2-gi co do wielkości w Gruzji), stoi w dolinie, a w tle cudowne, białe szczyty Kaukazu. Maszerujemy do następnej wioski,  skąd chcemy przedostać się do Gremi. Gremi to dawna stolica Kachetii (XVw), ale pozostalo z niej niewiele. Przepięknie położony na wzgórzu kościół i dzwonnica z obwarowaniami. Ostatni etap - zasłużony odpoczynek na wzgórzu z widokiem na pozostałoci twierdzy i powrót do Tbilisi.

Kilka zdjęć z wyprawy. Moj kieszonkowy aparacik nie jest w stanie oddać piękna Kachetii...ale nawet najdroższy nie odda zapachu wsi, świeżego górskiego powietrza, ciepła styczniowego słońca, to zostanie tylko w mojej głowie...


Sighnaghi...komercha? ale pikne widoczki..
 rzeka Alazani
duzy i mały osioł
na kachetyjskim szlaku
i o to chodzilo..
Gremi
znowu się udało!!!

25.01.10 Tańce, hulanki, swawole

Biesiada gruzińska

Jedzą, piją, lulki palą,
Tańce, hulanki, swawole;
Ledwie karczy nie rozwalą,
Dalej w koło hejże, hola!*

Mam wrażenie jakbym cofnęła się w czasy wielkich biesiad, które opisywał Mickiewicz, czy Sienkiewicz.
Te przemowy, te toasty, te braterskie uściski, wino pite prosto z glinianych dzbanuszków lub bawolich rogów, tradycyjne tańce, gra na gitarze, ballady, pieśni, chóralne śpiewy przy stole..sałaty, mięsiwa, dzbany wina ...donoszą i donoszą ...tylko wielkiego prosiaka z rusztu brakuje
p.s pewnie w menu nie mają:)

Tymczasem to XXI wiek, a przy stole siedzą sami 20-30 latkowie...

Sama wyżerka aż tak nie dziwi, w końcu i my Polacy, potrafimy pojeść i popić. Co jednak wspaniałe, to niezwykła muzykalność Gruzińskiego narodu. Prawie kazdy ma jakiś ukryty talent. Ten zagra na gitarze, ten na harmonii, tamtem zatańczy jakąś prawie baletową figurę, inni grupą zaśpiewają pieśń na kilka głosów...niezwykłe...i tacy niepozorni. Wczoraj przyszedł jeden taki, czerwony na twarzy, trochę przepity i tak siedzi zmęczony...a gdy pan DJ-grubasek puścił coś z tradycyjnej gruzińskiej muzyki (youtube link)
ten wyskoczył i zaczął wyczyniać niezwykłe rzeczy na parkiecie. Dołączyło kilka osób i nagle cała sala ożyła.

    Jeżeli cżłowiek jest choć odrobinę wrażliwy na piękno zauważy, iż gruzinski taniec tradycyjny opowiada zawsze jakąś historię. O walce, śmierci, strachu, o zauroczeniu, miłości i braterstwie.Figury, które wykonują tańcerze są niezwykle ekspresyjne, tancerze są jednocześnie aktorami i tworzą niezwykły spektakl.
     Mimo, iż taniec ten ma stare korzenie, wiele scen które przedstawia można wciąż odnieść do dzisiejszych czasów. Gruzini mianowicie nie ulegli jeszcze całkowice wpływom zachodu. Braterska niezniszczalna przyjażń, przywiązanie do rodziny, miłość do ojczyzny i wielka duma z bycia Gruzinem...są ciągle aktualne.



* A. Mickiewicz, Pani Twardowska

24.01.10 bić Italiańca!!!

Rock & Roll w Tbilisi.
Ulica Akhvlediani w Tbilisi pełna jest pubów w stylu angielskim oraz klubów nieodbiegających niczym od zachodnioeuropejskich (wystrój, muzyka, wybór trunków). Zaglądając do tych miejsc człowiek czuje się jakby przeniósł się nagle na drugi kraniec Europy, do zupełnie innego świata. Wyzwlone towarzystwo gruzińskie, mające gdzieś gruzińskie zasady zachowania. Plus Angole, Amerykanie, Włosi, Polacy i inni wszyscy razem wyginający sie w rocknrolloych rytmach i ryczący z całych sił piosenki Beatlesów.

Przy naszym stoliku: Gruzin Wania, Włoch Michelangelo, Chorwat, Litwinka Gertrauta, Estonka Liz i my 2 Polki. Włoch nieżle podchmielony : " Ti amo! Ti amo Sakartwelo! ". Gruzin: " za druzia, za prijazn mieżdy narodami" "Ty moj brat Michelangelo". Wspólne śpiewanie Pawarottiego i toasty za goscinność Gruzinów.
Wszystko było super dopóki impreza w międzynarodowym otoczeniu nie zakończyła się i musieliśmy zmienic klub.
Miejsce lekko dziwne. Napis mówil, że to klub jazowy...a na środku parkietu rura do striptizu. A przy tym kilku nacpanych nastolatków tańczących na środku...ledwo zdążyliśmy kupić po browarku ( bagatela 5 lari!), a typ w skórze rzucił się na Italiańca i podobno coś z barkiem mu się stało. ( nie ma pewności, bo Włoch był też już mocno znieczulony). Trzeba było się ewakuować. Jeszcze wychodząc Michelangelo pancznął gościa...a ten chciał go roznieść w pył ...szarpanina, pokrzykiwanie, żenada...

wot, prijazn miezdy narodami:)

Jaki morał? Nie ma co popadać w zbytnią euforię w stosunku do życzliwego gruzińskiego luda. Trochę podejżliwości i czujności nie zaszkodzi. Im dłużej tu jestem tym więcej widzę.

Na forach ludki rozpisują się o wspaniałych krajobrazach, gościnności, pysznej kuchni Gruzinów. Wszystko prawda. Wychodząc jednak poza to, wiele rzeczy w tym kraju jest nie do zniesienia. Między innymi brak przestrzegania prawa i ogólne przyzwolenie na taki stan rzeczy. Marszrutkarz pędzi z prędkością 120km/godz i wykonuje szalone manewry, a ludek ściśnięty jak sardynki w puszcze grzecznie jedzie, bo nie ma wyboru! Kierowca Land Rovera,burak, ma wielkie auto i myśli, że może na pasach nie zwracać uwagi na przemykających pieszych. W blokach jakieś podejrzane instalacje gazowe i unoszący się zapach gazu. Wyłączą w całym mieście wodę na cały dzień, a ludek (niepoinformowany) grzecznie znosi wszelkie trudności.
Prawo rodzinne? Co to takiego? Przypadek: chłopak spotykał się z dziewczyną. Rozstali się, bo ona nie była fair. W tym momencie ona mówi : "będę miała dziecko". On "nie mogę się z tobą ożenić".I co? Chłopak do końca zycia ma przekichane. Ona izoluje od niego dziecko, jej rodzice opowiadają o nim straszne rzeczy. Ludzie na ulicy mówią, że schańbił dobre imię swojej rodziny, dziecko chociaż mieszka w tym samym mieście widuje tylko na fotografii (znalezionej na facebooku!), strasznie cierpi, bo bardzo kocha malucha... Tutaj bycie ojcem, musi iś tu w parze z byciem mężem i koniec. Innej sytuacji Gruzini nie akceptują. Wiele innych przypadków łamania podstawowych praw człowieka.

Patrząc na Gruzję można stwierdzić, że my Polacy, żyjemy już we wmiarę poukładanym państwie.

20.01.10 Mobilnyj teliefon nie rabotajet...

Zepsuł mi się telefon. W takich chwilach człowiek uzmysławia sobie jak jest zależny od tego małego, nędznego narzędzia.

Łażę wiec i szukam jakiegoś speca. Jakiś dobry człowieczek wskazał mi miejsce napraw telefonów. Dobrze, że Gruzini to tacy gadżeciarze. Blisko im pod tym względem do Rosjan i Ukraińców: telefony, samochody, złote łańcuchy, zegarki, pierścienie…ponadto wszystko da się „załatwić”. W Anglii pewnie by mnie odesłali: "It’s time to change the mobile dear lady”, ale tutaj, gdzie tam! Cały dzień będzie szpec dłubał, ale naprawi! Od razu mu zresztą mówię: „nowyja bateryjka nada”, ale szpec sprawdza, kombinuje, przykłada druciki. Po jakiejś godzinie chyba zaczyna powątpiewać w swoje możliwości, mówi więc żebym przyszła po godzinie. Ok. Przychodzę za godzinę, stwierdza dumnie : „nowyja bateryjka nada”. No tak. Brzmi groźnie, w Polsce wymiana bateryjki do mojego 3-latka kosztuje tyle co cały telefon. Skolko budziet? 10lari – 17zł. Oooo, haraszo! Ale bateryjka będzie o 17.00. „ załatwi się”.
Ok. Przychodzę o 17.00. „Bateryjka budzie za 1 czasow” , no tak, gruzińska 17.00. Ok, przyłażę bateryjka jest, co prawda nie nowa, bo bez opakowania, ale telefon działa, sukces:)
Załatwi się? Pewnie, że się załatwi…

19.01.10 w mojej głowie wojna

W mojej głowie wojna wielka wojna....

wino, czacza, koniak, wódka, wybuchowa mieszanka:)

Imprezka była niesamowita, w mieszkaniu Lenki wolontariuszki z Czech. Było około 30 osób. Gruzini, Francuzi, Polacy, Czesi, Amerykanie, Litwini, Włosi, Estonka, Bułgarka, Chorwat...
wolontariusze, pracownicy organizacji pozarządowych, pisarz, dziennikarz, student na stypendium, inni...i 2 gości z Francji, którzy są w trakcie pieszej podróży dookoła świata. Mają zamiar iść przez 5 lat. Są już w drodze od 1,5 roku. Przeszli Francję, Północne Włochy, Słowenię, Albanię, Bośnię i Hercegowinę, Serbię, Bułgarię, Turcję i teraz utknęli w Gruzji ( "biesiady, życzliwe ludki, gościnność...trudno wyruszyć dalej")...mają do wydania 2 euro na każdy nocleg, nie mogą przekroczyć tej kwoty.

jak ktoś myśli, że ja jestem pokręcona to powinien ich poznać:)


wczoraj i dziś bez przerwy pada...chodniki i ulice zaczęły przemieniać się w wielkie bajora. Pieszy z zasady ma przegwizdane w Gruzji, a przy tej pogodzie to po prostu masakra. Przede wszystkim chodniki i asfalt nie są tu zbyt powszechne. Przed blokiem i wielu miejscach jest goła ziemia, która po deszczu, momentalnie zamienia się w błoto.
Idąc dziś do sklepu najpierw przebręłam przez błoto przed blokiem, po czym musiałam maszerować ulicą, bo na chodniku było po kostki wody. Jeden z życzliwców- kierowców mało mnie nie utopił pędząc z prędkością wiatru przez wielką kałużę... i mijając mnie na odległość ręki. Potem jeszcze pośliznęłam się na wielkim błocku, wpadłam po kostki w kałużę (dziura w chodniku), a z dachu nalało mi się na głowę ... :) milutko.
Jutro kupuję kalosze.

16.01.10 Tour the bazaars i Gori

Od 2 dni brodzę w bazarowym błocie. Spadło trochę deszczu i to wystarczyło by publiczną przestrzeń przemienić w czarną, błocistą odchłań:). Bazar w Rustawi w nowej części miasta, bazar w Tbilisi koło stadionu Dynamo Tbilisi, bazr przy Didube, a jeszcze jutro czeka mnie Lilo...Bazarki, niestety jak wszędzie, zalewa chińskie badziewie, coraz mniej frajdy. Jest trochę babuszek z pierszuką, chłopków z ziemniakami, jakichś domowych wypieków, serów, wędzonych rybek ...ale tez masa tandetnych gadźetów, dresów z czterema paskami i kurtek ze skaji. Poza tym te przesympatyczne babuszki ciągle mnie naciągają i nie wydają poprawnie reszty. Za 5 kiszonych ogórków zapłaciłam dziś 4 zł. Pogniewam się chyba na bazarki i moje babuszki.

Wyjazd do Gori,

Turystyka w Gruzji jest tylko dla zawziętych osobników

wysiadasz z metra i wpadasz w bazarowy wir, gdzie tu właściwie jest dworzec, tak jakby był tylko dodatkiem ..

marszrutkowy zawrót głowy na Didube, błoto, naganiacze, terkot silników, babki z bananami, obrazkami świętych, fatałąszkami, cigaretami i czym tam jeszcze

potem marszrutkowa, pędząca z zawrotną prędkością sardynka w puszcze

i znów terkot, mandarynki, naganiacze, banany, kurczaki ...bazaro- dworzec w Gori


Mimo to warto. Muzeum robi wrażenie. W tym miejscu jakby zatrzymał się czas. Babeczka- przewodnik z powagą, ciekawie opowiada historię życia Stalina. Masa zdjęć, pism, fragmentów z gazet, obrazów, prezentów, czy chociazby kibelek na którym siedział (w przedziale pociagu, którym się poruszał).


15.01.10 być facetem

czasami myślę, że fajnie byłoby być facetem

możnaby wtedy

  • beztrosko skoczyć z gruzińskim kumplem na piweczko
  • numerami telefonu się wymienić
  • na stopa jeżdzić do woli
  • łazić nocą po ciemnych zakątkach
  • snuć się samotnie
  • nie słyszeć pogwizdywań
  • jarać szlugi i pić na umór kiedy tylko ma się chęć
  • nie myśleć, czy mnie szanować będą
  • i nikt by się o mnie nie martwił

o ile łatwiej by to było...

Chyba skumulowała się u mnie jakaś niechęć do męskiego gatunku. Z reguły mam pozytywne nastawienie, wręcz naiwne i moja wiara zawsze powraca. Od lipca mieszkałam jednak w Grecji, Egipcie i teraz w Gruzji...Kostasy, Giorgi, Mahmudy, Ahmedy, Alexy ...wszystkich wrzuciłabym do jednego worka. Brrrr

5.01.10 pierwsze kroki

Jestem w Gruzji, w mojej kwaterze, w której będę mieszkać przez następne 3 m-ce.
Lot był dość męczący, łącznie spędziłam jakieś 12 godzin w samolocie i na lotnisku, wylądowałam o 4 rano czasu gruzińskiego i jeszcze pojeździłam trochę z Aleksem z organizacji po Tbilisi.

Dziwna pogoda – wieje silny nieprzyjemny wiatr, ale jest stosunkowo ciepło- kilka stopni powyżej zera, nie wiem czy zimowy płaszcz z polski zda egzamin..


Kwartira jest ok., jest trochę zimno, bo jest tylko elektryczny grzejnik i można ogrzać jedynie pokój. W kuchni i łazience dość chałodno. Woda leci jak chce i na dodatek stoi w brodziku, hmm, nikt nie mówił, że będzie jak w Hiltonie. Da się przeżyć. Trzeba zapomnieć o europejskich standardach. A my kurde narzekamy w Polsce! Tbilisi- wspaniałe, położone na rożnych wysokościach zabytkowe kościoły, ciekawa architektura, rzeka, wieża telewizyjna i matka Gruzji z mieczem i winem, wszystko zachęca by zagubić się w sieci uliczek starego miasta i odkrywać, odkrywać to piękne miasto.

Pierwsze wrażenia:
Rustawi nocą wygląda nawet ciekawie. Nie można powiedzieć, że ładnie. Inwestują tu dużo w oświetlenie budynków, nawet jeśli nie są one perełkami architektonicznymi, tylko brzydkimi posowieckimi blokami. Podzielone jest na 2 części Nowe i Stare Rustawi. Nowe to blokowiska z budynkami powojennymi, pamiętającymi czasy ZSRR. Stara ma kilka zabytkowych kamienic, jednak jest bardzo zaniedbana. Ja mieszkam w starej części.
Przed wyjazdem jak patrzyłam na zdjęcia Rustawi, myślałam „ale brzydko”, a już po 2 dniach lubię to miejsce. Może dlatego, że każdy spacer, zakupy, to przygoda, odkrywanie czegoś nowego. Przyglądam się ludkom- babuszkom z pietruszką i młodym, którzy nie różnią się specjalnie od naszej młodzieży. Dziadkowi z workiem na plecach, w podartych spodniach i młodym w salonie z telewizorami LCD. Jak wyglądają, co noszą, co kupują…wszystko ciekawi. Poza tym patrzę już na to miasto przez pryzmat wczorajszej biesiady i ekipy z organizacji. Wspaniali ludzie. Przedział wiekowy 20-30, różne zajęcia, ale tworzą filmową paczkę. Mieszkają w jednej dzielnicy, razem wychodzą na winko, razem jeżdżą za miasto, razem tworzą Scout Centre i robią naprawdę wspaniałe rzeczy- projekty, dające możliwość podróży młodym ludziom na wolontariat, wymiany studenckie, obozy skautów (harcerzy) , tzw summer camps w górach, warsztaty rękodzieła, zajęcia językowe, masa fajnych rzeczy. Jak im tak się przyglądam to trochę żal mi, że my-młodzi Polacy tak się zmieniamy. Nad przyjaźnią coraz częściej stawia się karierę, pieniądze, …samochód, dom z ogródkiem. Wyścig szczurów, barwne życie pełne wrażeń, hobby, dążenie by być najwspanialszym, wyjątkowym. I chyba…. za dużo w tym egoizmuL
Tak czy inaczej Rustawi, to będzie dla mnie z czasem przede wszystkim Tamara, Aleks, Dako, Giga, Ucza, Lila, i pozostali.

6.01.10 codzienność

Po pierwszej biesiadzie…. dzban wina trzeba było wypić, chyba ze 2 litry…i placków, mięsiwa grilowanego, sałatek , bakłażanów, chaciapuri, oooo też nie podarowali. To wszystko przypominało raczej wesele niż wypad na obiad i drinka, były wymiany talerzyków, donoszenie potraw, zespół grający gruziński folkor na żywo, ogromna sala, zastawa składała się z serii sztućców i kieliszków . Nic nie mówię już o tym, że kilka godzin wcześniej byliśmy na obiedzie i były sałatki, pieczone ziemniaki, chaciapuri i nawet przepiórki! Rozpusta.


Ach Gruzini! Te czarne oczy, które są ciepłe, życzliwe i jednocześnie intrygujące i halucynogenneJ . Gentelmani, wspaniali mówcy, oddani przyjaciele, słuchający, pomocni, męscy i kochani jednocześnie...a jak tańczą, jak śpiewają …ach.

Poszłam dziś po zakupy. Adin chlib, tri kolbasa, adin muka itp.:) Kupiłam kurę, zwykły sklep, a kura od gospodarza. Za szybką wyglądała kurica zachęcająco. Proszę: „adin kurica”, pokazuję paluchem tradycyjnie, a baba z skądś przynosi kurę obraną ładnie, ale z łbem i paluchami! No cóż biorę kuricę i niosę do domu, gosposia, kroję kuraka .. a tu w środku flaki, płuca, mazie różnego koloru, …nawet kupka byłaJ . Tyle razy na wsi się było, a kuraka nie umiem wypatroszyć! Przeglądam te organy…czy to żołądek, czy wątroba...co jadalne, coś odkrajam a tu żółta maź we mnie strzela! Oki, rezygnuję, odechciało mi się żołądeczków i serduszek, zostawiam wersję miejską kuricy.

Przy okazji zakupów zrobiłam sobie mały spacer, bo wczoraj przez te biesiadowanie tylko wożono mnie samochodem. Przyjrzałam się troszkę otoczeniu mojego mieszkanka. Normą jest brak okien na klatkach schodowych, tynk lecący na głowę, pajęczyny i tony kurzu, fruwające śmieci, błoto i przeraźliwie dziurawe drogi i chodniki.

Przejście przez ulicę to prawdziwe wyzwanie. Główna droga w Rustawi jest 2 pasmowa, więc jadą często 4 samochody jednocześnie. Pasów dla pieszych po prostu nie ma! Najgorsza jest chyba jednak zawrotna prędkość z jaką poruszają się niektóre pojazdy. Trzeba mieć dobre poczucie odległości i prędkości. Balansowanie na granicy życia i śmierci jak w amerykańskich filmach.

Jazda samochodem….chyba nawet w Afryce jest lepiej! W Egipcie przynajmniej nie ma tych na podwójnym gazie. Tutaj jazda po dzbanku wina to nic specjalnego. Pasy – po co?
Można też małym oplem jechać w 8 osób, kto nam zabroni?
. Marszrutki zatrzymujące się wszędzie, ludki przebiegające gdzie popadnie, ograniczeń prędkości właściwie nie ma, samochody, które u nas przeglądu w Czaplinku by nie przeszły…wszystko razem …niezły cyrk.

7.01.10 Tbiliski Akropol i czacza

Bardzo fajnie spędziłam dzionek. Rano wybrałam się na spacerek wzdłuż rzeki i małego bajora. Była piękna słoneczna pogoda, ciepło. Odkryłam, że na końcu stawu są ruiny zamku. Prawdopodobnie pochodzą z czasów średniowiecza, Aleks wspominał coś o najeździe Mongołów, którzy zniszczyli miasto i dopiero w czasach ZSSR powstało dzisiejsze Rustawi.

Po południu pojechałam marszrutką do Tbilisi. Spotkałam się tam z Leli- Łotyszką, która też jest na EVS. Jej gruziński „kolega” ( czy każda wolontariuszka z Europy musi mieć gruzińskiego chłopaka?) , zabrał nas do wspaniałego miejsca. Jezioro, a nad nim górujące wzgórze z wielkim pomnikiem w kształcie kilku kolumn które przypominały mi egipskie świątynie w Kom Ombo, czy Luksorze.
Jako, że nie dowiedziałam się jak to miejsce się nazywa, nazwę je Gruzińskim Akropolem.


Potem wróciliśmy do centrum Tbilisi i spotkałam się z drugą Leli, Łotyszką, która w Gruzji jest od 2 lat. Przez rok była na EVS i została by tu pracować jako trener, tworzyć różne projekty itp. Zjedliśmy pyszne chinkali , wypiłyśmy po Kazbeku ( gruzińskie piwko), pogadałyśmy. Bardzo sympatyczna osóbka. Zobaczyłam piękne Tbilisi nocą.

Wieczorkiem biesiada w restauracji, przy czaczy ( rodzaj koniaku). Co ciekawe, czacza domowej roboty była przyniesiona przez Gigę (jednego z chłopaków). W knajpie nie mieli nic przeciwko! Może i nie jest to dziwne, biorąc pod uwagę ilość jedzenia jakie zostało zamówione. Co było na stole? Ach, czego nie było! Z nowości były jakieś małe ptasie serduszka w sosie, z cebulą…i dziwna zielona lemoniada, która nijak nie pasowała mi do koniakuJ. Cóż, co kraj to obyczaj.

8.01.10 o cierpliwości!

Pojechałam Marszrutką do Tbilisi. Pierwsza marszrutkowa lekcja: Siadać jak najbliżej wyjścia. Marszrutki są prawie zawsze pełne. Na przejściu pojawiają się dodatkowe rozkładane siedziska, więc jeśli zajmie się miejsce z tyłu to połowa pasażerów musi wysiąść, aby Cię przepuścić. Babuszki wytaczają się z dziesiątkami torebków…niezłe zamieszanie
Co jeszcze o marszrutkach? Ludki łapią marszrutki praktycznie wszędzie – na światłach, na pasach, 50m od przystanku itp. W związku z tym wskazane byłoby żeby na szerokich 2-3 pasmowych drogach kierowcy trzymali się prawej strony, a oni nie! Pędzą środkowym pasem jak szaleni, by znienacka wykonać zaskakujący manewr zmiany pasa i szybko zahamować. Trudno pojąć. Nie wspominając o tym, że często siedzi się wciśniętym w szybę, a samochody mijają marszrutę 10cm od niej. Niepotrzebne wyprzedzanie to hobby większości kierowców.

Co tam marszrutka! Widziałam autobusy, którym brakowało drzwi, to dopiero musi być przygoda! J



Kupiłam 2 kartki pocztowe i małą mapkę Tbilisi- 9 lari! Kolejna lekcja: Gdziekolwiek widzisz angielski napis bądź czujny. Ceny na pewną są turystyczne. Przepłacisz na bank.
I uwaga na Aleję Szota Rustaweliego, tu też zapłacisz ekstra. Lepiej zboczyć w jakąś mniej turystyczną uliczkę…ale te rady to raczej nie jest nowość dla wprawionych podróżników.

Wszędzie bidaki, żebrujące Babuszki i dziadki. Niby nic wielkiego, bo przecież w każdej stolicy są żebracy. Ci jednak są specyficzni. Nie podchodzą, nie jęczą, nie wystawiają kikutów, nie proszą „na leki”, „ na bilet” „ na chleb”, tylko …nic nie mówią. Dziadek po wylewie, trzęsie się, trzyma kapelusz na darki i nie mówi nic. Babuszki pochylona nad ikoną świętych stoi z trudnością i milczy. Dzieciak 5-6 lat leży cicho zwinięty w kocyk na chodniku…
Honorowi żebracy.

Ludki na ulicy (nie wliczając tych za kółkiem) jakieś takie spokojniejsze niż w Europie. Nie kłócą się, nie dyskutują głośno, nie gestykulują. Skromni, spokojni, wyciszeni. Jak widać jakąś paniusię w Czerwonym płaszczu i białych kozakach gadającą głośno przez telefon to nie trzeba podchodzić i tak wiadomo, że Rosjanka. Bardzo dużo Rosjan. Byłam dziś na bazarze, gdzie większość sprzedawców to byli Rosjanie. Dużo z nich sprzedawało bardzo ciekawe rzeczy: rosyjskie wojskowe mundury, czapki, odznaki, obrazy i zdjęcia Stalina i Lenina oraz książki na ich temat. Gruzini mieli sporo bawolich rogów ( do picia wina), tradycyjne czapy włochate i inne nakrycia głowy, noże, sztylety, biżuterię. Dużo tez artystów, malarzy, rzeźbiarzy sprzedających obrazy, ceramikę i różnego rękodzieła. Niektóre wyroby były naprawdę wyjątkowe.

Zajrzałam do Kościoła Kaszweli, blisko Galerii Narodowej przy alei Szota Rustawelego. Projekt świątyni tradycyjny, charakterystyczny dla gruzińskich kościołów. Kopuła na środku, budynek na planie kwadratu, brak podziału na nawy. Ściany białe, malowidła tylko we wnęce za ikonostasem. Przysiadłam na chwilę z boku. Całkiem ciepło i przytulnie. Może dzięki tym świeczkom, które ludzie zapalają przed ikonami. Zapach kadzideł. Dużo ludzi: wchodzą, znak krzyża ( inny niż nasze przeżegnanie, do prawej nie lewej- sprawdzić) , wychodzą. Ponadto rozmawiają, debatują, a babuszki ( prawdopodobnie opiekują się świątynią ) czyszczą wosk kapiący z dziesiątek świeczek palących się bez przerwy.

Kafejka internetowa i szukanie kontaktów w Tbilisi i Rustawi. Wygląda na to, że nie będę miała póki co zbyt dużo zajęć w Youth Centre, bo czas jest świąteczno- urlopowy. Trzeba więc znaleźć towarzystwo do odkrywania uroków Gruzji.


Po powrocie z Tbilisi..
Wymyśliłam gotowanie zupy. Rosół/pomidorowa…eeee nic prostszego!

Tylko gdzie te Babuszki mają pietruszkę, seler…z pietruszki mają tylko liście. Co robią z korzeniami?!
Liści laurowych, ziela angielskiego, kucharka/warzywka też ni budziet.
A śmietana tylko 25-tka…

Zupa jaka wyszła… można się domyśleć.


O cierpliwości!!!
Tylko spokój nas uratuje, gdy zamek w drzwiach nie chce drgnąć i trzeba drzwiami szarpać jak rabuś, gdy woda w zlewie nie spływa, gdy z prysznica leci wrzątek lub lodowata woda, gdy papier nie chce utonąć w muszli klozetowej, gdy na klatce po ciemku próbujesz zlokalizować swoje lokum, gdy marszrutkarz, babka z warzywniaka i reszta biznesmenów nie mają wydać reszty…lekcja pokory.

9.01.10 gruzińskie rozumienie czasu

Gruzińskie poczucie czasu…8 zasad

1. Godzinne spóźnienie to jeszcze nie powód do wysyłania smsa z wyjaśnieniem.
2. Przekładanie zajęć na następny dzień jest rzeczą naturalną
3. Długotrwałe rozważanie
Długotrwałe analizowanie,
Długotrwałe planowanie …jest regułą
6. Realizacja planu zależy od wielu czynników:
-Biesiady poprzedniego dnia
-ilości wypitych dzbanów wina
-jak wiele osób wie o planach
-kto wie o planach
-atmosfery, nastroju, energii w grupie
7. Na biesiadę zawsze jest dobry czas
8. Ranki są po to aby spać

10.01.10 "Czarnobyl", czyli zwiedzanie Rustawi

Zwiedzanie Rustawi z gruzińskim „przewodnikiem”. Stadion, kościół, park.

Alex (to już drugi), na co dzień żyje w Hiszpanii, w Madrycie (od 5 lat), a pochodzi właśnie z Rustawi. Bardzo zaciekawiło mnie jak osoba, żyjąca w zachodniej europie postrzega to miasto, jak widzi Gruzję, jej kulturę, życie codzienne. Okazuje się, iż są to naturalne refleksje i dylematy emigranckie. Wcześniej czy później dopadają one każdego, kto żyje na obczyźnie. Znam je dobrze z 2-letniego życia w Anglii. Z jednej strony tęsknota za rodziną, przyjaciółmi, lokalną kuchnią. Z drugiej strony złość, że pewne rzeczy nie są takie jak być powinny.

Aleks miał prawdziwego pecha, bo przyjechał pierwszy raz od 5 lat i gdzieś na wsi ugryzł go wściekły kot (!!!). Dostał leki, które ma brać przez następne 5 miesięcy. Nie może przy tym pić alkoholu. Dla Gruzina….uuu, prawdziwa katastrofa!

Niektórzy Gruzini śmieją się, że Rustawi przypomina opuszczony Czarnobyl. Rzeczywiście jest tu wiele posowieckich budynków, które zostały opuszczone dawno temu i niszczeją z czasem. W parku jest chociażby: stare zoo, gdzie stoją puste, zardzewiałe klatki, są też zamszałe baseny dla zwierząt. W tym samym parku jest zamknięty teatr na świeżym powietrzu, wejście zamurowano dawno temu. Jest też rodzaj placu zabaw z ogromną metalową konstrukcją, która przypomina karuzelę, oczywiście nie służy ona dziś do zabawy. Kilka budynków w których w latach świetności były prawdopodobnie kawiarnie. Ponadto jakieś pomosty, altany, oczywiście metalowe, pomalowane olejną- błękitną farbą, które raczej szpecą otoczenie, niż dodają uroku. Park ten podobno kiedyś tętnił życiem. Dziś panuje tu niesamowita cisza.

11.01.10 robbery

4.00 w nocy. Budzę się. Ktoś wali jakimś ciężkim narzędziem w szybę pięknego BMW stojącego na podwórzu. Huk i trzask, alarm się włącza. Wali dalej, trwa to dobre 10 minut
(albo dla mnie trwa to tak długo, bo ogarnia mnie strach…) .Szpera prawdopodobnie w aucie, alarm pika cicho, widocznie wandale wyrwali jakieś kable. Boję się podejść do okna, bo jeszcze mnie dojrzy, więc siedzę cicho pod kołderką…trwa to wieki, dalej szpera…kilka minut ciszy. Nagle zaczyna się zamieszanie: policjanty, wypełzają wszyscy sąsiedzi popatrzeć co się stało. ( Ha, więc nie tylko ja cicho siedziałam pod kołderką trzęsąc portkami !) A jacy wygadani teraz, ha! Oglądają, debatują, radzą….

Srebrne BMW podobno radnego…ktoś go widać nie lubi..

12.01.10 kto szuka nie błądzi

Bazaar

To co lubię. Babka mnie rozbawiła, mówię: dwa pomidory, dwa ogórce, a ona co? Pakuje mi po kilogramie. Dobra, niech jej będzie…targam tomaty i ogórce do domu w wielkiej siatce. Chciałam też pieczarki, ale nie mają nigdzie świeżych. O „GRIBY” ale w puszcze. Babka nadaje do mnie coś o tych gribach, którym się przyglądam : harosze griby…dobra, dobra już, biorę. Co za rip off ! 2,5 lari. No nic. Rachunek wygląda nieciekawie tomaty, ogórce i griby to razem 8,5 lari ( ok. 17zł). Staram się rozgryźć, czy ceny są dla wszystkich takie same…ale chyba niestety tak. Oj nie jest tu tanio, nie, nie.

Pierwsza lekcja języka gruzińskiego. Lekcje daje mi Teona, Gruzinka…
Wróciłam do pierwszej klasy. Dostałam zeszycik, gdzie dzieciaczki piszą gruzińskie literkiJ obok liter i słów rysunki: wiewiórki, muchomorki itp. :). Szło mi nawet nieźle z tymi zygzakami, opanowałam szybko połowę z 33 liter. Potem zaczęły się schody, bo „k” nie zawsze brzmi jak nasze „k”, ale czasem jest to jakieś gardłowe charczenie „kh”. „P” to czasem nasze „p” , a czasem „p”, jakby chciało się coś „wystrzelić” ustami, podobnie z ć, g, t, jest jeszcze dziwne h, które istnieje tylko w języku arabskim i gruzińskim, czy g, które brzmi jak francuskie „r” …ooo, niektórych dźwięków Polak po prostu nie jest w stanie z siebie wydobyć ani do niczego porównać. Trzeba poruszyć jakieś głosowe narzędzia, których my nie używamy. Padałam ze zmęczenia po tym charkaniu, oplułam Teo cały stół, wesoło. :). Potem zasłużone piweczko.

A, jeszcze… szukanie kafejki internetowej. Nieźle mnie Gruziny wyrolowali dzisiaj :). Pytam 2 laseczek, gdzie zdzies jest Internet Cafe? Pokazują mi w którą stronę iść. Maszeruję. Coś nie widać tej kafejki. Pytam kolejnego, jakiegoś chłopka. A wy skąd? Ja Polka? O Polka, Ocien priatno…już mnie zaprasza na kielicha…jakoś się wywinęłam. O idą znów te laseczki! „Dzieweczka!” I pokazuje że trzeba skręcić, to idę , maszeruję, maszeruję, i nic. Pytam jeszcze jakiejś młodej. Ta, ani słowa w ludzkim języku (ang/ros) ale tłumaczy, pokazuje, trzeba wrócić. Ok. wracam, jeszcze jedna próba, jacyś młodzi: „ tu kafejki nie budziet, budzie w centrze goroda” Wrrrr! Wściekam się. Ohhh! Drałuję do centra, jakieś drzwi zygzaki gruzińskie (napis) i tylko DVD, CD znajome, zaglądam...pasmanteria? oh! Jeszcze jedna podobna wpadka z nieszczęsnym DVD. I na koniec 2 dziewczyny „ w teatrie była Internet cafe….” Kogda byla?- żartuję już sobie i się uśmiecham. Spasiba balszoj O nie, nie, Teatr nie po drodze…
Zrezygnowana już mam iść do domu. Odwracam się na pięcie, a tam kafejka:). A mówią, że kto pyta nie błądzi.